Kamienie milowe w mojej drodze coacha, czyli o tym jak superwizja przemeblowuje głowę

Kamienie milowe w mojej drodze coacha, czyli o tym, jak superwizja przemeblowuje głowę

Chciałam napisać taki osobisty post o tym, jak to się poddałam superwizji i oto rozstąpiło się niebo i pojawiła się tęcza w moim coachingowym życiu. Odrobina refleksji, odrobina odwagi w dzieleniu się własnymi niedoskonałościami, trochę czasu na napisanie – przepis jest prosty.

Zaczęłam nad nim rozmyślać już jakiś czas temu, a im dłużej myślałam, tym zadanie stawało się trudniejsze. Jak tu wybrać, skoro tyle fascynujących rzeczy mnie spotkało? Ot, klęska urodzaju. Wypełniałam właśnie wniosek do akredytacji Izby Coachingu i potrzebowałam policzyć ile mam za sobą godzin superwizji i mentorcoachingu. 58 w ciągu ostatnich dwóch lat. Pięćdziesiąt osiem. Oprócz tego 16 godzin interwizji. A ja się martwiłam czy mam wymagane 20 godzin!

Mam to szczęście i przywilej, że współpracuję i spotykam się z wieloma coachami i okazji do rozmów nie brakuje. Jestem też członkiem stałej grupy interwizyjnej, toteż mam dopływ refleksji dwa razy w miesiącu. Śmiało mogę powiedzieć, że każde spotkanie zmienia trochę sposób w jaki myślę o coachingu i pracy z klientem. Książkę można całą napisać. Weź człowieku bądź mądry i wybierz.

I kiedy postanowiłam szukać zdarzeń, które nie tyle zmieniły wszystko i spowodowały tęczę na niebie i jednorożce na trawniku, ale takich, które są ze mną cały czas, które kształtują każdą moją sesję, wybór nagle okazał się bardzo naturalny.

I. Perfekcyjna niedoskonałość

Taka już moja uroda, że żyję z przekonaniem że zanim coś zrobię, powinnam najpierw zgłębić dostępną wiedzę, przeczytać milion książek i jak już się wezmę – zrobić od razu doskonale. Na poziomie emocjonalnym powiedzenie, że „jak się za pierwszym razem nie uda, zniszcz wszystkie dowody na to, że próbowałeś” jest mi bliskie. Mam na to swoją własną nazwę, ale nie napiszę, bo zawiera słowo niecenzuralne. Straszna cecha, taki perfekcjonizm. Można walczyć z nim długo, a i tak potrafi się włączyć tak podstępnie, że nie zauważysz.

Przyszłam na superwizję z innym tematem, ale w trakcie rozmowy jakoś tak wyszło „przypadkiem”, a superwizor natychmiast wątek podchwycił. Oj, spociłam się wtedy w sesji! Zrobiłam przegląd wszystkich lęków, blokad, przekonań, jakie niósł ze sobą perfekcjonizm. Słowo daję, sama byłam zdumiona tym, jaki ciężar dźwigam na plecach i jak to możliwe, że w ogóle mam jeszcze jakieś zasoby uwagi, żeby słuchać klienta.

Potrzebowałam jeszcze poczuć, jak bardzo doskonałość blokuje klienta, żeby zaakceptować to wszystko, co niesie ze sobą nie-perfekcyjność. Pamiętam, że superwizor zrobił to sprytnie, ale też dosyć odważnie, wystawiając samego siebie „na strzał”. Nie tylko coach powinien być odważny w sesji, superwizor też. Jeśli chcielibyście obwinić kogoś za to, że teraz tak chodzę po świecie i ewangelizuję, to możecie rzucić kamieniem w Rafała Szewczaka. To jego robota.

II. Po drugiej stronie lustra

Najbardziej totalne doświadczenie coachingu przeżyłam w trakcie superwizji grupowej z Ledą Turai-Petrauskiene. To była sesja, w której pracowałam jako coach. Leda wystawiła mnie (i całą grupę) na doświadczanie sesji całym sobą, ale z pominięciem wzroku. Nagle się okazało, że kiedy nie widać, obecność coachingowa ma zupełnie inny wymiar.

To było tak totalne doświadczenie, że zapomniałam o obecności słuchaczy i o tym, że coachuję przed absolutnym coachingowym wymiataczem i zasadniczo powinnam się stresować tym, jak wypadnę. Byłam ja i moja klientka, w jej świecie. Pierwszy raz w życiu miałam dostęp do emocji innej osoby tak bezgraniczny, że poczułam je w sobie. Pełne otwarcie na drugiego człowieka.

Nie jestem osobą szczególnie podatną na emocje (i mam na to papier), a do tego z racji „lewopółkulowości” bardziej zdaję się na rozum – dlatego mam poczucie że w tej sesji przeskoczyłam samą siebie. Wielokrotnie.

Co innego jest słuchać i czytać o globalnym słuchaniu, a co innego poczuć i doświadczyć. Otwarcie na drugiego człowieka, pełna akceptacja jego świata, wskazówki pochodzące z pola – to wszystko nagle przestało być ładnym sformułowaniem, a stało się przeżywaną rzeczywistością.

Ta sesja dała mi wielkie zaufanie do siebie i do procesu oraz osobistą moc by umieć poddać się temu, co przyjdzie. Jak na control freaka, czyli osobę kompulsywnie kontrolującą otoczenie, to milowy krok. A nawet siedmiomilowy.

III. Gorset jest dobry, ale w bieliźniarstwie

Wyczulony, słuchający globalnie coach jest jak sejsmograf, wyczuwający najmniejsze drżenia. Wyczuwa to w swoim ciele, w swoich emocjach i odczuciach, widzi okiem intuicji. Nie ma to nic wspólnego z nakładaniem mapy coacha, a bardziej z kompletnym wejściem w świat klienta.

I nagle w głowie coacha zdradziecka myśl: czy wolno mi powiedzieć to, co teraz mi przyszło do głowy? Czy to będzie coachingowe?

Z jednej strony mamy więc coacha, który doznaje wglądów pochodzących z pola, nie ze swego życia i doświadczenia. Z drugiej sztywny gorset zasad: to coachowi wolno zrobić, tego nie wolno, to wolno powiedzieć, tego nie. I siedzi taki coach, i prowadzi dialog wewnętrzny: wolno mi to dać klientowi, czy nie? Zamiast słuchać globalnie, wpadł w pułapkę słuchania na pierwszym poziomie, czyli słuchania tego, co sam ma w głowie.

To ważne pytania i wielu coachów, jeśli nie wszyscy, na jakimś etapie sobie je zadaje.

Leda uśmiechnęła się słysząc nasze wątpliwości. Zapewne temat wraca do niej co i rusz. Dyskusja, jaka się potem wywiązała, była dla mnie jednym z najbardziej znaczących przeżyć. Leda pokazała nam zupełnie inną perspektywę na partnerstwo w sesji. Coach też jest elementem sesji, ma swoją energię i wglądy. Wolno mu i powinien wnosić to jako osobną perspektywę, ale robić to powinien we właściwy sposób.

Mam takie poczucie, że konstruktywne wnoszenie perspektywy coacha wymaga od niego wielkiej dojrzałości osobistej i profesjonalnej. Musi w tym być zaufanie do klienta i do siebie, zaufanie do pola i procesu, głęboka relacja, wielka wiara w klienta i jego zdolność do brania, ale i odrzucania tego, co wnosi coach, zostawienie ego coacha zupełnie poza przestrzenią sesji. To ostatnie jest szczególnie istotnym wskaźnikiem poziomu rozwoju coacha. Dobra, konstruktywna, transformacyjna sesja, nie bójmy się tego stwierdzenia, dobrze karmi ego coacha. Łatwo jest zacząć myśleć o sobie jako o dobrym fachowcu, który potrafi na sesji zdziałać cuda. I im bardziej widzę siebie jako siłę sprawczą, tym mój kontakt z klientem jest słabszy, bo moja perspektywa pochodzi z ego, a nie z pola.

Dlatego uważam, że dobre i właściwe jest, że w szkole coachingu i przygotowując się do pierwszej akredytacji, jesteśmy pilnowani czy przestrzegamy zasad takich jak przezroczystość coacha, czyste odzwierciedlanie i nie wnoszenie własnej mapy. Kiedyś, wraz z praktyką i osobistym dojrzewaniem, przyjdzie taki moment, w którym coach będzie mógł odrzucić ten gorset jako niepotrzebny. Jak ze sztuką – najpierw trzeba doskonale znać zasady, by potem potrafić je twórczo łamać i tworzyć nowe i unikalne rzeczy. Myślę, że w coachingu takim etapem może być ten, kiedy moje pytania i interwencje pochodzą od klienta i z dynamiki sesji, a nie z mojej głowy czy żelaznego zestawu pytań, jaki wynoszę ze szkoły coachów i mądrych lektur.

Po sesjach z Ledą Turai wiedziałam co mam robić w relacjach z moimi klientami. Od tej pory bardzo dbam o bhp coacha przed sesją, nie szczędzę czasu na wyciszenie i uspokojenie własnej głowy. A kiedy taki głęboki kontakt zaczął mi się przydarzać coraz częściej, a na koniec pojawił się w sesji demonstracyjnej przed gronem słuchaczy, poczułam że jestem gotowa przejść na kolejny poziom.

I poszłam do szkoły, jak to ja.

 

Kamienie milowe w mojej drodze coacha, czyli o tym jak superwizja przemeblowuje głowę
Tagged on:             

Leave a Reply